
Co tam Panie w social mediach słychać? Branża Fitness trzyma się mocno!
Tak sobie ostatnio, zupełnie niespostrzeżenie, zacząłem wsiąkać w bagno stories i innych socialmediowych wynalazków (przy okazji zakładania profilu TrueGritFit na Instagramie) — i zaskoczony jestem mocno tym, jaka odwilż i przełamanie tabu nastąpiły w temacie osiągania wyników sylwetkowych przy udziale substancji wspomagających. Ozempic, testosteron, czy to na receptę, czy na lewo — zaczyna być już chyba ogólnie jasne, że pewne rezultaty bez wspomagania nie pojawiają się po tygodniach, tylko po miesiącach. A na cele sylwetkowe pracuje się… latami. I to też nie jest żadna gwarancja sukcesu.
Ludzie przyznają się, że brali. Coraz więcej osób wychodzi z szarej strefy — i są to duzi gracze na scenie fitness, szczególnie na YouTube. Naturalsi, którzy od lat promują swoje apki i suple, nagle zaczynają mówić o swojej historii (często po 15 latach treningu), a nie tylko o 5 latach istnienia ich produktu, czy ich kanału. Opowiadają o przeszłości w sportach wyczynowych, albo o latach spędzonych w Navy SEALs, obiecując poniekąd, że ich wyniki są w Twoim zasięgu. A ta cała narracja, że zwykły tatusiek może z marszu, dzięki 12-tygodniowemu programowi i jakimś tam suplemenciku, zrobić definicję (kratę czy co tam sobie wymarzy), albo zrzucić 6 kg fatu i dalej bez konsekwencji wpierdalać pizzę… No, rozsypuje się ten świat.
Ale — i tu zaskoczenie — ludzie zdają się to wszystko przyjmować do wiadomości, ale nie wyciągać żadnych wniosków. Ta magia jest tak silna, że nie dociera. Nikt nie chce sobie odbierać tych marzeń o cudach.
No dobra. Nie moja sprawa, co kto sobie myśli. Ale czasem trafiam już na takie kurioza, jak wczoraj: ktoś, kto promuje się jako ciężko zapracowany, codzienny normals, podczas „bicia” rekordu… (wiecie, takiego życiowego, co to w sumie nikogo nie interesuje) urywa sobie (dosłownie, to nie jest przenośnia) biceps. I kwituje całość zajścia słowami, że teraz będzie mógł pokazać całą drogę powrotu do zdrowia na swoich kanałach. I że to spoko. „O kurwa…” – wyrwało mi się chyba nawet na głos, no ok ok.
No ale Nie jest to OK! Doprowadzenie do sytuacji, w której dochodzi do tak skomplikowanej kontuzji, świadczy… a zresztą. Jak już ktoś tu dotarł i to czyta — wie, o czym to świadczy. Nie muszę się pastwić nad nikim i niczym. Życzę powrotu do zdrowia. Wiem, byłem, widziałem. Boli. Czasami nawet dzisiaj (tak, mówię o sobie — o swoim złamaniu przeciążeniowym, na własne życzenie, bo przecież wytyczne od trenera to nie rozkaz na froncie, tylko farmazon, za który płacę, i jak mi nie pasuje, to mogę olać).
Po co to wszystko tutaj przytaczam?
Jeszcze raz — do pewnych spraw, w tym do treningu i sprawności, trzeba podchodzić zdroworozsądkowo. Nie ma możliwości — fizycznej i biologicznej — skrócenia pewnych procesów i dojścia do efektów bez wykonania ciężkiej pracy, ogromnej cierpliwości i wiary. Tak, wiary w proces. Bo na początku nic się nie dzieje, nic nie widać. Tygodniami. W niektórych przypadkach nawet miesiącami*
Ale jeśli stosujemy oparty na faktach i badaniach naukowych schemat postępowania i system, to będzie nagroda. Tyle że nie da się jej opisać w jednym story czy rolce. To nie jest tak proste, jak fotki „przed” i „po” na wallu. To trwa.
W wieku słusznym — bo ponad 40 lat — przy wszystkich związanych z tym ograniczeniach, dojście od zupełnego zera (a czasami dużego minusa w postaci otyłości) do atletycznej sylwetki i VO₂max, które pozwala wybiec na Babią Górę tylko po to, żeby za chwilę wybiec tam drugi raz, zajmuje kilka lat systematycznej, ciężkiej pracy. Przy jednoczesnych wyrzeczeniach i często totalnej zmianie stylu życia.
Konieczne jest zrozumienie. Wsparcie rodziny. Rzetelne podejście do pracy zawodowej (gdzie robimy, co do nas należy, unikamy stresu, kierujemy się dojrzałością i profesjonalizmem — bo to źródło naszego utrzymania i, co za tym idzie, kasa na hobby, którym może być np. bieganie w terenie).
Wyjście z świata, w którym trenerzy pokazują arcy pojebane ćwiczenia na brzuch, do świata, w którym robimy jedno, ale dobrze — przez kilka tygodni z rzędu, do odmowy. Zrozumienie, że bez podstaw, bez akceptacji siebie i bez świadomości, że są nagrody, po które można sięgnąć, ale są też ograniczenia — dopiero wtedy możemy odrzucić świat wykreowany na potrzeby marketingu i leczenia ran egocentryków.
I wtedy dostaniemy to, na czym nam naprawdę zależy — niezależność w zaawansowanym wieku. Dobrą bazę na schyłek życia. Tak, aby aktywnie spędzić te niecałe 10 lat, które statystycznie mamy między wiekiem emerytalnym (65 lat), a przeciętną długością życia mężczyzny w Polsce — 74,7 roku 😀
Trzymajcie się!
*pomijam sytuację klasycznych błędów poznawczych, gdzie wmawiamy sobie, że przecież wszystko robimy dobrze a nic się nie dzieje, a szereg błędów i to elementranych oddala nas i oddala od końca misji -> Czytaj tutaj.